Jest jednym z najbardziej doświadczonych samorządowców działających w powiecie kartuskim. O swoich doświadczeniach, spojrzeniu na współczesne samorządy, rozsądnym głosowaniu i swoich początkach w działalności na rzecz społeczności rozmawiam z Hubertem Lewną, radnym Sejmiku Województwa Pomorskiego.
Zbliżają się wybory samorządowe. Pan ma za sobą 45 lat w samorządzie, więc z pewnością widzi Pan jak samorząd się przez te lata zmienił. Jak skomentuje Pan – z perspektywy czasu – zmiany, które nastąpiły? Czy samorządy w Polsce rozwijają się w dobrym kierunku?
W Polsce powojennej, do ’89 roku nie było pełnej wolności ani demokracji.
Wszystkie szczeble samorządu lokalnego był podporządkowane hierarchicznie władzy centralnej. Choć odbywały się wybory i funkcjonowały Rady Narodowe, zawsze większość w nich odgórnie zagwarantowane mieli przedstawiciele PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). Ten system był skrajnie niewydolny i niesprawiedliwy, a nawet represyjny.
Stąd po transformacji, zwyciężyła wizja Lecha Bądkowskiego, państwa zdecentralizowanego, silnego siłą samodzielnych regionów i lokalnych wspólnot.
W takich spójnych, lokalnych wspólnotach łatwiej wyzwolić solidarny wysiłek mieszkańców i efektywnie wykorzystać zasoby regionu. To jest możliwe tylko wtedy, kiedy każdy obywatel ma poczucie wpływu na to, co się dookoła dzieje.
Reforma samorządowa, jako ważny element zmiany ustroju po 1989 roku, zdała egzamin. Patrząc jednak z perspektywy ponad ćwierćwiecza, jest wiele niewykorzystanych możliwości. Zbyt wiele popełnionych błędów, a nawet zmarnowanych szans.
Wciąż tej demokracji się uczymy. Jest to dostrzegalne.
Dostrzegalne są jednak słabe efekty tej nauki.
W ostatnim czasie widać liczne przykłady zniechęcenia ładem demokratycznym na rzecz ustroju autorytarnego. Wielu z nas chciałoby mieć duży wpływ na podejmowane decyzje, a jednocześnie uniknąć za nie odpowiedzialności.
Każda władza pojmowana, jako roztropne działanie na rzecz dobra wspólnego, powinna się zawsze wiązać z odpowiedzialnością – tyle wolności, ile odpowiedzialności.
Cechą włodarza gminy powinna być umiejętność efektywnego wykorzystania zasobów, wyzwolenia energii społecznej i włączenie mieszkańców do wspólnego rozwiązywania problemów i zaspokajania potrzeb. Jest to możliwe tylko wtedy, kiedy obywatel jest podmiotem i ma poczucie, że nie jest lekceważony i ma wpływ na podejmowane decyzje.
Często zapominamy o tym, że sprawy mieszkańców, te najbliższe powinien realizować samorząd a nie parlament. To właśnie w wyborach samorządowych bardzo ważna jest frekwencja i świadomość wyboru kandydata, a tego chyba najczęściej brakuje…
Uczestnictwo w wyborach powinno być nie tylko podstawowym prawe, ale i obowiązkiem obywatela. Im głosujących i większa liczba kandydatów, tym większa szansa, że dokona się właściwego wyboru.
Tymczasem u nas frekwencja wyborcza rzadko przekracza 50 % uprawnionych do głosowania.
Jest duża obawa, że wieloletni samorządowiec swoimi działaniami odbiera od idei samorządu.
Jest nawet takie powiedzenie, że posiadanie władzy deprawuje. Im większa władza, tym bardziej deprawuje.
Tym ważniejsze jest, żeby sito wyborcze wyeliminowało z gry ludzi słabych, niekompetentnych i podatnych na pochlebstwa i przekupstwa.
Czytaj też: Janina Kwiecień, Starosta Powiatu Kartuskiego – „Na dywaniku” [17.10.2018]
Pan działając tak długo w samorządzie, z pewnością może doradzić, na co zwracać uwagę przy wyborze wójta czy radnego.
W wyborach samorządowych, zwłaszcza podstawowego szczebla, głosujemy na konkretnych ludzi, który często znamy osobiście. Znamy ich cechy charakteru, przygotowanie merytoryczne. Możemy zapytać o ich program wyborczy i wizję rozwoju.
Przestrzegałbym tu przed wyborem kandydatów niewiarygodnych i nieodpowiedzialnych, którzy wszystkim obiecują wszystko. Rekomendowałbym natomiast takich, którzy oprócz kompetencji merytorycznych, są po prostu przyzwoici i lubią ludzi.
Empatia i zdolność przekonywania są potrzebne do jednoczenia ludzi wokół realizacji wytyczonych celów.
Ostre kłótnie i konflikty skutecznie zniechęcają ludzi, zwłaszcza młodych i wartościowych do działalności publicznej.
Pamiętam, jak na początku przemian ustrojowych w naszym kraju wszelkie niepowodzenia, błędy i konflikty w życiu publicznym i przestrzeni politycznej tłumaczyliśmy brakiem doświadczenia i niedojrzałością obywatelską, licząc na to, że z czasem umocnią się struktury demokratyczne, wzrośnie świadomość obywatelska i zdolność zgodnej współpracy dla wspólnego dobra.
Tymczasem mija prawie 30 lat – czas całego pokolenia. I co? Czy spełniły się nasze ówczesne prognozy i oczekiwania? Niestety trudno o optymistyczne podsumowanie.
Systematycznie spada zaufanie do klasy politycznej. Radykalizują się poglądy, niebezpiecznie pogłębiają się podziały i zaostrzają konflikty, a to z kolei owocuje coraz powszechniejszym zniechęceniem i coraz większym deficytem wartościowych osób do działalności dla publicznego dobra.
Demokracja „trzeszczy”, a niemożność porozumienia się nawet w podstawowych i oczywistych sprawach marnuje wiele społecznej energii.
Chciałbym mieć nadzieję, że młodzi, coraz lepiej wykształceni ludzie „odwrócą oczy od smartfonów” i spojrzą dookoła, wyciągną wnioski z doświadczeń historii i błędów ludzi starszych i przejmą odpowiedzialność w sferze politycznej i publicznej naszego państwa i regionu. Jeśli tak się stanie, to będziemy mogli być spokojni o naszą pomorską wspólnotę i dynamiczny rozwój jej wszystkich obszarów.
Chciałbym by województwo pomorskie stanowiło zgraną i spójną wspólnotę mieszkańców wszystkich gmin i powiatów, bez obszarów i ludzi wykluczonych.
Fabryki i inne zakłady pracy powinny powstawać w pobliżu miejsc zamieszkania, by pracownicy nie musieli tracić czasu na długie dojazdy do pracy w metropolii.
Do wielkich miast i portów powinno się wozić wytwarzane towary, a nie pracowników. Aby tak mogło być, cały region powinien być nie tylko dobrze skomunikowany siecią dróg i linii kolejowych, ale uzbrojony w nowoczesną infrastrukturę bytową, jak szkoły, internet, ośrodki zdrowia itp. W tym zakresie, przez wiele lat, tereny wiejskie, zwłaszcza na obrzeżach województwa były zepchnięte na dalszy plan.
To na szczęście w ostatnim czasie się zmienia. Wartość inwestycji, w przeliczeniu na jednego mieszkańca poza metropolią, jest dwa razy większa niż w Trójmieście. Daj Boże, by ta tendencja się utrzymała.
Wieś (nie tylko pomorska) dynamicznie się rozwija. Spada procent ludzi pracujących w rolnictwie, a przybywa coraz więcej „miastowych” pracujących poza rolnictwem i w mieście. Ten proces jest coraz większym wyzwaniem dla Kaszubów, czy Kociewiaków, rdzennej ludności tych terenów.
Powinniśmy być otwarci na ten nieuchronny proces, ale swoją aktywnością zabiegać, aby ta migracja miastowych nas nie zdominowała. By Pomorze nie utraciło swojej tożsamości – dobrych cech wyróżniających je wśród innych regionów. Przestrzegał przed tym, już dawno temu, wcześniej wspomniany przeze mnie Lech Bądkowski.
Dlatego tak ważne jest, by stwarzać warunki dla rozwoju tzw. trzeciego sektora – wszelkiego rodzaju organizacji społecznych i stowarzyszeń, które przy dużej swobodzie działania mogłyby liczyć na pomoc finansową państwa, czy lokalnego samorządu.
Praca w samodzielnych organizacjach nie tylko efektywnie rozwiązuje konkretne problemy społeczne, ale jednocześnie jest doskonałym ćwiczeniem w działalności publiczne, szkoli kandydatów na przyszłych samorządowców i polityków.
Powszechne zaangażowanie mieszkańców w życie publiczne, w rozwiązywaniu lokalnych problemów wspólnoty, a także stałe monitorowanie poczynań władzy jest jedynym sposobem na umacnianie i poprawę funkcjonowania demokracji oraz zapobieganie jej różnym patologiom i zwyrodnieniom.
Demokracja to nie jest prosta, prymitywna dyktatura większości.
Roztropna troska rządzących o dobro wspólne powinna zawsze uwzględniać opinie i racjonalne postulaty opozycji! Nie można obrażać się na politykę, bo ona i tak zawsze będzie organizowała życie społeczne.
Tylko od nas zależy, by w polityce zawsze zwyciężało dobro wspólne.
Dlatego niezmiernie ważne jest, byśmy mimo różnych poglądów na wiele spraw, potrafili się porozumieć i wypracowywać kompromisowe rozwiązania.
Do wszelkiego rodzaju władz powinniśmy wybierać ludzi zdolnych nie tylko do składania obietnic, ale i do realizacji zaciągniętych zobowiązań.
Czy my faktycznie – jako wyborcy – gdy głosujemy, wiemy kim jest dany kandydat, jakie ma plany? Zapoznajemy się w ogóle z jego programem?
Niewątpliwie duża frekwencja wyborcza zminimalizowałaby ryzyko dokonania wyboru ludzi przypadkowych i niewiarygodnych. Zwłaszcza, gdybyśmy przy ocenie kandydatów nie kierowali się wielkością billboardu, a bardziej dokonaniami i kompetencjami kandydatów.
Często jest tak, że to nie ludzie nie chcą się angażować, ale osoby które rządzą, nie chcą tego. Słyszymy jedno, widzimy co innego.
Niestety zdarza się, że osoby u władzy nie lubią ludzi samodzielnie myślących, aktywnie uczestniczących w życiu publicznym, bo oni częściej dostrzegają i wytykają popełniane błędy, czy zaniedbania.
Z takich aktywnych środowisk, najczęściej rekrutują się przyszli konkurenci dotychczasowych włodarzy.
Niewątpliwie w interesie mieszkańców jest, by w środowisku działało jak najwięcej aktywnych grup których, pozastatutowym efektem działalności, będzie kształcenie kandydatów na przyszłych liderów całych wspólnot.
Im skuteczniej będziemy wspierać rozwój wszelkich pozarządowych organizacji, tym więcej będzie dobrze przygotowanych kandydatów do władz i tym większa będzie frekwencja w wyborach.
Czytaj też: J. Słupecki: Chcemy coś zmienić. Warto dać wyborcom alternatywę
Jak wspomina Pan swoje początki działalności na rzecz społeczności?
W 1968 roku, zaraz po maturze, za sprawą działaczy Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, jak Lech Bądkowski, Izabela Trojanowska i Wojciech Kiedrowski, którzy wcześniej bywali gościnnie w domu moich rodziców, zostałem przedstawiony ówczesnemu prezesowi Pomoranii – Klubu Młodej Inteligencji przy Zrzeszeniu, Józefowi Borzyszkowskiemu, dzisiaj profesorowi na Uniwersytecie Gdańskim.
Polubiliśmy się, a współpraca z klubem zacieśniła się, gdy wydzierżawiono od sąsiada starą, rozwalającą się chatę, która miała stać się bazą terenową Pomoranii. Remont wyglądał tak, że wszystkie fachowe prace murarsko-ciesielskie były wykonywane przez miejscowych fachowców w zamian za pomoc studentów w pracach na gospodarstwie, np. przy żniwach.
Ta samopomoc przy remoncie była doskonałą okazją do zacieśnienia więzów między środowiskiem klubu, a mieszkańcami okolicy.
Jedna wielka rodzina?
Chciałbym tu podkreślić rolę lidera studenckiego klubu – Józefa Borzyszkowskiego. Miał on niezwykłą umiejętność łączenia i aktywizowania nie tylko młodych ludzi. Pomorańcy czuli się się dobrze sami ze sobą, a także w towarzystwie mieszkańców wsi.
Checz jeszcze podczas remontu stała się ośrodkiem wielu spotkań i imprez dla całej okolicy. Odbywały się tam chyba pierwsze oficjalne, gminne dożynki z mszą świętą, z udziałem władz państwowo-partyjnych gminy i powiatu. Obok siebie siedzieli (co było ewenementem) ksiądz proboszcz, naczelnik gminy i sekretarze powiatowi PZPR.
Tam też odbywały się uroczyste zakończenia konkursów i wystawy prac młodych twórców ludowych z całych Kaszub. A na pobliskiej górze, co roku organizowano zabawę z inscenizacją „Ścinanie Kani”.
Kiedy stwierdził Pan, że dodatkowo zaangażuje się w rozwój swojej „Małej Ojczyzny”?
Na początku lat ’70 wraz z nadejściem epoki E. Gierka, w Polsce, zwłaszcza na wsi, otworzyły się zupełnie nowe perspektywy rozwoju. Wprowadzono społeczne ubezpieczenie rolników, zlikwidowano obciążające rolników obowiązkami dostawy. Uruchomiono ogromne środki z zagranicznych kredytów na budowę dróg, szkół, wodociągów, a przede wszystkim na inwestycje gospodarcze.
Zapaliło się światło dla ludzi z inicjatywą. Masowo organizowały się społeczne komitety realizacji inwestycji komunalnych. To wtedy w Gminie Chmielno powstało najwięcej dróg asfaltowych, wodociągów, a także nowoczesne szkoły i ośrodek zdrowia, które służą do tej pory.
Ja byłem wtedy młodych, pełnym zapału rolnikiem i chętnie włączałem się do działań administracji terenowej. Zostałem (mimo, że nie należałem do żadnej partii) radnym Gminy Chmielno i od tego czasu, do chwili obecnej, staram się aktywnie uczestniczyć w życiu publicznym na wszystkich szczeblach samorządu terytorialnego.
Chociaż, do 1990 roku samorząd terytorialny był bardzo ułomny, a większość w radach była zagwarantowana członkom PZPR, a naczelnik gminy jako organ wykonawczy był mianowany przez wojewodę, to jednak głos bezpartyjnych członków rad też się liczył, a wielu członków partii (PZPR) często głosowało wbrew dyrektywom partyjnym.
Pamiętam, że naczelnik gminy bardzo zabiegał by uzyskać absolutorium, ponieważ jego nieotrzymanie skutkowało natychmiastowym odwołaniem go przez wojewodę.
Dziękuję za rozmowę Panie Hubercie. Na koniec serdecznie zachęcamy wszystkich do udziału w wyborach samorządowych…
Oczywiście, bo każdy głos jest bardzo ważny, a nieobecni nie mają racji.
Najnowsze komentarze