Dziś zasiądziemy do wspólnego stołu wigilijnego. O przygotowaniach do tego wyjątkowego czasu i wspomnieniach z dzieciństwa rozmawiamy z Marią Dejk- przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich w Borkowie.
Elżbieta Lejk: Wygrana w gminnym turnieju Kół Gospodyń Wiejskich jest przed smakiem rozgrywek powiatowych…
Maria Dejk: Na pewno chciałybyśmy wygrać też na kolejnym szczeblu. Z pewnością zmobilizuje to nas do dalszej pracy. Staramy się by poziom naszych występów był wysoki, choć wiemy, że zawsze może być lepiej. Pani Ewa Szweda, – zastępczyni przewodniczącej KGW Borkowo – osobiście tworzy nasze teksty jednocześnie będąc reżyserem naszych występów. Wkłada ona bardzo dużo serca w część artystyczną.
Czyli przygotowania są już w toku…
Tak, zdecydowanie. Mamy wspaniały zespół pań, które występują. Spotykamy się w świetlicy i w momencie, gdy poznamy już temat turnieju, zabieramy się do pracy. Wtedy spotkania są częstsze oraz intensywniejsze. Osobiście nie uczestniczę we wszystkich spotkaniach. Pozostawiam Pani Ewie wolną rękę, co do występów artystycznych.
Przede wszystkim ufam naszym członkiniom, ponieważ wiem, że godnie nas zaprezentują. Nie jest to nasze pierwsze Grand Prix. Doświadczenie z poprzednich lat bardzo pomaga. Chcę podziękować również pozostałym członkiniom KGW Borkowo, które przygotowują wyśmienite potrawy i ciasta oraz dekoracje naszego stoiska.
Przede wszystkim ta działalność sprawia nam wielką radość. Zwycięstwo w takim turnieju przynosi nam ogromną satysfakcję. Wyjście z obronną ręką z rywalizacji z siedemnastoma kołami już coś znaczy. To miłe docenienie naszych wysiłków.
Każde zwycięstwo jest inne?
Zawsze jest to w jakiś sposób odmienne. Awans do kolejnego etapu rozgrywek, wymaga doskonalenia. Staramy się nigdy nie schodzić poniżej pewnego poziomu.
Święta już za pasem. Jak wyglądają przygotowania bożonarodzeniowe u prezes Koła Gospodyń Wiejskich?
Mam skromną rodzinę bo razem z dziećmi i wnukami do stołu wigilijnego zasiada nas 7 osób. Obowiązkami dzielę się z córką. Święta u nas są bardzo tradycyjne: choinka, opłatek, wieniec adwentowy. Ale tak naprawdę przygotowanie do Bożego Narodzenia rozpoczyna się od rorat, w których biorę udział z wnukiem.
Same przygotowania trwają od pierwszego dnia adwentu aż do Wigilii. Jakieś sprzątanie, tworzenie ozdóbek, pieczenie pierników. Obowiązkowo na stole znajdują się u nas dwanaście potraw. Dodatkowo mamy kilka typowo świątecznych potraw. Moi wnukowie zajadają się głowami panierowanymi i smażonymi jak kotlety w sosie grzybowym. Bardzo lubią też gotowaną ryba w śmietanie, która na stole pojawia się tylko w Wigilię. Jest też ciasto, które jest pyszne i cudowne. Cała nasza rodzina je uwielbia – to miodownik z orzechami. Ale pieczemy je tylko na ten konkretny czas. By w Boże Narodzenie było inaczej, wyjątkowo.
Tradycyjnie musi być też piernik, przekładany kajmakiem oraz powidłami śliwkowymi. Czasami tort makowy z kremem z mielonych migdałów oraz innych bakalii.
Jest coś bez czego nie wyobraża sobie Pani świąt?
Na pewno musi być wspólny stół, do którego zasiada cała rodzina. Nie wyobrażam sobie, że na święta mogłabym wyjechać gdzieś, np. do Egiptu. Boże Narodzenie to czas spędzony w gronie rodzinnym: Wigilia to przede wszystkim najbliższa rodzina, pozostałe dni spędzam z rodzeństwem.
Czyli wnuki podłapują już tradycję rodzinnych świąt…
Oczywiście. Wszyscy są zaangażowani nie tylko w święta, ale też ich przygotowanie. Pieczenie pierniczków, dekorowanie, pomoc w gotowaniu – to jest działka moich wnuków. W czasie kolacji Wigilijnej przypada też im czytanie fragmentu z Pisma Świętego.
Chyba coraz częściej umyka nam taka magia świąt, która polega też na wspólnych przygotowaniach…
Dzieci mają świadomość, że święta to czas rodzinny. Ale często przysłania nam to kwestia komercyjna. Muszą być prezenty, jedzenie. To ważne. Jednak ważniejsze jest by robić to razem. Mogę nieskromnie powiedzieć, że moje wnuki nie mają tego zacięcia materialistycznego. Czują i wiedzą czym są te święta.
Myślę też, że takie długie przygotowanie – przez cały grudzień – pozwala się delektować Bożym Narodzeniem. Bo same święta bardzo szybko miną.
Czego najbardziej brakuje Pani na przestrzeni mijających świąt?
Rozmów. Takich zwykłych, sąsiedzkich rozmów. Kiedyś chodziło się pieszo do sklepu, kościoła czy lekarza – zawsze się kogoś spotkało i z kimś się porozmawiało. Dziś przez cały czas pędzimy.
Może nie ma potrzeby już by samemu coś tworzyć, bo wszystko możemy dostać w sklepie. Mnie jednak cieszy, gdy tworzę ozdoby czy stroiki własnoręcznie. Widzę, że tym też zarażają się wnuki. Już jesteśmy umówieni na ferie, ponieważ chcą nauczyć się robić bombki z papieru.
Tego właśnie mi brakuje – wspólnego spędzania czasu. Spotkania się, porozmawiania, pogłębienia relacji. Dlatego mamy naszą świetlicę, gdzie możemy się zobaczyć. Bardzo chciałabym by więcej pań tam przychodziło. Wspólne działania świetnie łączą ludzi.
A wspomnienia z domu rodzinnego dotyczące Bożego Narodzenia?
Och, wspominam je bardzo dobrze. Jak byłam małym dzieckiem to pamiętam Wigilię spotkania u moich dziadków. Przychodzili wtedy przebierańcy, śpiewając kolędy. Ale obecnie w Borkowie też się pojawiają.
Pamiętam u dziadków, pełen stół i prezenty, najczęściej wykonywane własnoręcznie przez rodziców. Któregoś razu jechałam z moją mamą do Gdańska. Na ulicy Szerokiej przez długie lata był sklep „Jaś i Małgosia”. Można w nim było kupić głowy lalek, do których potem mama doszywała resztę. Kilkukrotnie przyłapałam ją na szyciu takich szmacianych lalek z pięknymi sukieneczkami. Mężczyźni gdzieś tam samodzielnie dla chłopców budowali wózki czy sanki. Pamiętam, że na któreś święta otrzymałam piękny wózek dla lalek z kwiatuszkami wymalowanymi na bokach. Dobrze go pamiętam, ponieważ był on unikatowy. Mało która dziewczynka mogła się takim pochwalić.
Tamte święta też były piękne i radosne. Pamiętam, że któregoś razu od zimnych ogni zapalonych na choice, drzewko stanęło w płomieniach. Odwiedzaliśmy też rodzinę i znajomych – pakowaliśmy się w wielkie sanie i jechaliśmy z życzeniami.
My jako dzieci każdego roku w Wigilię szliśmy do pewnego domu, gdzie mieszkały starsze osoby. Kiedyś nie było rent, więc często żyli bardzo ubogo. Zawsze chodziliśmy zanieść tam ciasta, pierniki i inne dania. Z opowieści mojej mamy wiem, że ten zwyczaj był praktykowany jeszcze przed wojną. Nawet moje dzieci jeszcze pamiętają takie odwiedziny u starszych osób.
Czyli dzielenia się z innymi uczyła się Pani od dziecka…
To jest właśnie sedno tych świąt – by dostrzec bliźniego. Żeby móc spokojnie usiąść przy stole ze spokojnym sumieniem, że w moim środowisku nie ma tego wieczoru głodnych ludzi. Tego u nas nie było. Moja mama opowiadała mi, że na święta piekli kosz pełen pierników i rozdawali je. Po wojnie, która dotknęła wiele osób, zawsze się chodziło do nich na wszystkie święta, dzieląc się potrawami.
Moja mama chętnie dzieliła się swoim doświadczeniem gospodarności czy jak sobie radzić w życiu. Uczyła wiele osób.
Pamiętam, że na święta każdy z nas dostał talerz. Na nim była umieszczona pomarańcza, które udało się dostać w Gdyni. Do tego ciastka, cukierki, domowy marcepan i andruty. Święta zawsze były radosne.
Z kaszubskich zwyczajów bożonarodzeniowych coś nadal pojawia się w Pani domu?
Jestem nieco mieszaną Kaszubką – mój ojciec pochodzi z Pabianic (woj. łódzkie). Przez pewien czas moi rodzice tam mieszkali. Tam też przyszłam na świat. Jednak wrócili tutaj, na Kaszuby, ponieważ ojciec bardzo pokochał strony rodzinne matki. Podobało mu się tu.
Przez to te zwyczaje – świąteczne i takie codzienne – były u nas pomieszane. Trudno mi powiedzieć, jakie tradycje skąd pochodzą, ponieważ teraz są dla mnie naturalne. Mój dom rodzinny zawsze łączył tradycje i zwyczaje różnych regionów, co nauczyło nas szacunku dla innych ludzi i wzajemnego zrozumienia. Na koniec życzę Wszystkim Wesołych Świąt!
Najnowsze komentarze